Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakimże sposobem ja podobne rzeczy mogę zobaczyć? Zastanów się, Cynamonie...
— Zobaczysz! — mówił, potrząsając mną, niby ręczną walizką. Przecież to jest najsłodsze serce. Ot, — jak mnie tu żywego widzisz, zaraz po ślubie zerwę ze starymi. Nogą u mnie nie postoją!
— A to dlaczego? — spytałem z udanem zdziwieniem.
— Cóż ty mnie masz za takiego znowu... — rzekł na wpół z płaczem.
— Dajże pokój! Przyznasz, że cała sprawa nie może mnie interesować w takim stopniu, jak ciebie. Przytem ja jestem człowiek zimny i unikający wszelkich wzruszeń, jak djabeł święconej wody.
Bawołowaty młodzieniec sapał melancholijnie.
— Rzeczywiście — rzekł po chwili z urazą. — Cóż ciebie może obchodzić? Ale ja, widzisz, myślałem, że jako stary kolega...
— Gdybym mógł być ci pod jakimkolwiek względem pomocnym...
— Właśnie, że mógłbyś, Zych! — zawołał Rogowicz.
— Ja? Bój się Boga...
— Słuchaj, chodź do mnie na noc. Mieszkam tu naprzeciwko, w zajeździe u Piernata. Są w numerze dwa łóżka...
— Ależ ja muszę nocować w koszarach. Nie wyobrażam sobie nawet, jakim sposobem dostanę się teraz.
— Powiesz rotnemu, żeś był u Kłuckich. Mój kochany, chodź, no, mój kochany...