Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ujął mnie wpół i pociągnął w kierunku zajazdu. Wkrótce stanęliśmy przed bramą. Zakopcona latarnia z czerwoną od frontu szybką rzucała drżące półblaski na ostatnie litery szyldu, wrota wiszące na jednym baku i wybrzeże kałuży, która od niepamiętnych czasów zajmuje tę część rynku, oraz całą długość i szerokość sieni Piernatowego zajazdu. Rogowicz szedł przodem, z energią rozbijając rzadkie błoto ogromnymi kaloszami. Z podwórza zawrócił na zewnętrzne schodki, tak wąskie i filigranowe, że zdawały się być zaledwie etnograficznym modelem schodów podlaskich — i wprowadził mnie na galeryjkę pierwszego piętra. Namacawszy i otwarłszy drzwi, wciągnął mnie do izby, cuchnącej szczurami i czadem zawcześnie przymkniętego pieca. Kiedy on zapalał świece i wydobywał z walizki rozmaite specyały z butelką dobrego wina na czele, — ja rozsiadłem się na wyścielanej kanapie, która pod względem rozmiarów mogłaby rywalizować z napoleońskimi balkonami, i skupiałem wszystkie władze ducha w tym celu, aby przynajmniej nie zachrapać. Otrzeźwiła mię wymowna sentencya Cynamona:
— W twoje, Zych! Za zdrowie Maniusi...
— Za zdrowie Maniusi! — powtórzyłem ochoczo, niezbyt będąc pewnym, o jakiej to Maniusi mowa.
— Zobaczysz, że ja ją przekonam! — twierdził burżua.
— Pewnie, że powinieneś ją przekonać...
— Stary Kłucki — to mądry człowiek, ani słowa, na swojem miejscu, ma poważanie u władzy, trzęsie całym powiatem i licho wie, dokąd zajść jeszcze może, ale czasami gada takie rzeczy, że aż uszy bolą. Ja tam