Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zawiesić proces wlepiania oczu w narzeczoną, pożegnać aż do następnego dnia rodziców i pannę, a mnie uwolnić od ich towarzystwa. Szliśmy po pustych ulicach mieściny w milczeniu. Dął ostry wiatr i suche płatki śniegu cięły nas po twarzach. Milczenie, jakie zachowywaliśmy obydwaj, sprawiało mi prawie taką samą satysfakcyę, jak licytowanie się z panem Kłuckim o patryotyzm wielko-rosyjski. Już na wizycie zauważyłem, że Rogowicz mienił się podczas przemowy pana domu, że słuchając moich deklamacyj, gładził wypomadowaną czuprynkę i wiercił się na krześle. Wiedziałem, że ten grubonogi i wielkogłowy pojmuje tam coś, mało wiele z przemierzłych spraw polityczno-policyjnych i pojmuje nie tak, jak pan Kłucki.
— Bardzo miły dom — rzekłem, gdyśmy wchodzili na główny plac miejski. — Co to za śliczna panienka twoja narzeczona!...
Rogowicz pochylił się, wziął mnie pod rękę, przycisnął mocno do siebie i rzekł z namiętnością, odpowiednią do jego tuszy:
— Gdybyś ty wiedział wszystko, Zych, gdybyś ty wiedział...
— No? — zapytałem dosyć niedbale, w oczekiwaniu namiętnie-norymberskich wynurzeń.
— Wiesz, ja tak się w niej zakochałem, że jakby ona, czego Boże broń, umarła, albo wyszła za kogo innego — to wierz mi, sumiennie ci mówię, jak pragnę Boga przy skonaniu, wziąłbym i w łeb se strzelił!
— Bagatela! — zawołałem z mimowolną ironią.
— Zych! — mówię ci — ona jest dobra... A zresztą zobaczysz! U nóg jej będę leżał... zobaczysz...