Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stawali żywi pracownicy. Cezary, wśród ciężkiej pracy fizycznej, do której nie był przyzwyczajony, nanowo wychudł, wybladł i osłabł. Pracował bardziej nerwami, niż mięśniami. Trudno mu było zasnąć po ciężkim i długim dniu roboczym. Parna i duszna noc miała się częstokroć ku końcowi, gdy on dopiero zasypiał. A ledwie świt ubielił dalekie smugi morza, już ci wrzeszczano na wstawanie i kopano rozespanych. W takich warunkach gagatek, wypieszczony przez mamusię, nie mógł sobie nic dobrego wróżyć. Prawie nagi, bez koszuli, obgryziony dobrze przez robactwo, obrośnięty i brudny, bosy i bez nakrycia głowy zapomniał zwolna o dawniejszem życiu. Wrastał ciałem i duszą w czerwoną glinę bakińską, którą kopał od świtu do nocy. Smutek wewnętrzny zamieniał się zwolna na jałowy cynizm i podłą gnuśność. Nie zawsze przecie zagrzebywał w ziemię piękne Ormianki. Przeważnie oddawał matce ziemi na długie przechowanie opasłych i sprośnych dorobkiewiczów, kupców i buchalterów, więc mu na dobre obmierzli widokiem swym i zapachem.
Nieraz w nocy wysuwał się z szopy, śmierdzącej żywymi kandydatami na trupów, nie gorzej od umerlaków, — i bezmyślnie zapatrzywszy się w dal, przepędzał czas. Szukał swej duszy. Zbierał jej rozszarpane szczątki. Dopiero fizyczne przerażenie na myśl, jak to on jutrzejszy dzień przetrzyma bez sennego dziś wypoczynku, pędziła go z powrotem na pryczę, między chrapiących i cuchnących współkopaczów. Na ogół nie wiedziano o nim, co jest za jeden. Ponieważ pracownicy składali się z Rosyan, Gruzinów, Niemców i Żydów, a on był nieco odmienny od wszystkich tamtych,

60