Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak wiatr, co przylata, uderza i cichnie. Owa żywiołowa siła nieujęta, nie wiedzieć skąd i dokąd lecąca, ciskała na barki Raduskiego niezmierne masy i bryły, pod ciężarem których serce czuło ucisk śmiertelny, jak gdyby agonię swoją...
Z mebli doktorowej Poziemskiej pani Grzybowiczowa nie sprzedała tylko fortepianu w nadziei, że z czasem Elżbietka będzie się uczyła muzyki. Był to instrument o głosie jeszcze zupełnie pięknym. Ustawiono go w największej sali mieszkania, gdzie sierota sypiała ze służącą. Zamknięty był na klucz i osłoniony pokrowcem z żaglowego płótna. Pewnego razu, po upływie blisko dwu tygodni od śmierci doktorowej, gdy Elżbietka była na spacerze, a pan Jan zamknięty w swojej izbie siedział nad rozłożoną książką z oczyma w dalekiej przestrzeni utkwionemi, jęknęła w pustych pokojach melodya. Pani Grzybowiczowa grała jeden z najpiękniejszych nokturnów Szopena. W pierwszej chwili dźwięki te uderzyły Raduskiego i tchnęły weń prawie rozpacz. Ale stopniowo cudowna siła muzyki wlewała do spalonego serca krople wody ożywczej. Szczególnie jeden trel, powtarzający się w tłoku bujnych akordów, zmuszał do zapomnienia. Raduski przymknął oczy i słuchał. W młodości swej, gdy przechodził z klasy siódmej do ósmej był korepetytorem słabowitego chłopca, który jechał z rodzicami na wakacye do Włoch. Wędrował z temi ludźmi z miejsca na miejsce, z miasta do miasta, z hotelu do hotelu. Rzucał tylko okiem na ludne ulice, gmachy, monumenty, muzea, widoki, ale nie skorzystał nic prawie, nie zostało mu nawet nic w pamięci. Dopiero teraz wypłynął z nicestwa je-