Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

den krajobraz. Zdawało mu się, że stoi na brzegu jeziora, wśród szosy, prowadzącej z miasteczka Bellagio w stronę Porlezzy. Tuż u stóp jego ściele się tuman, płasko rozpostarty. Nad wodami, we mgle skrytemi, leci z przeciwnego brzegu ten nokturn cudowny. Zdaje się, że po drodze tonie w głębiach fioletowych. Oto westchnął ostatni raz długo, boleśnie i zamilkł. Wówczas z otchłani wypłynął jakiś głos nieznany, jakby tytaniczny oskarżyciel wzywał na świadectwo wszystko stworzenie, jakby Prometeusz, rozpięty na łańcuchu gór, uderzał Jowisza płomiennem słowem, w środku którego leży krzywda połowy świata. I głos jego wzmagał się i ogromniał aż do pęknięcia płuc, aż do pęknięcia piersi, aż do pęknięcia serca. Wtem zamilkł w niemocy bez wymówienia ostatniego słowa. Wtedy znowu w siwych mgłach, nad czarownymi nurtami zapłakała smutna pieśń.
Muzyka nie uzdrowiła ani o jedną kreskę chorej duszy, ale same udręczenia przelała w inną formę. Rozwinęła ich ogrom, ale pozwoliła je widzieć samowiedzy. Słuchając tych dźwięków, pan Jan mógł ujmować w pewne słowa i zdania wściekłość narosłą w duszy, mierzyć myślami otchłanie, dzielące jedne dzikie zjawiska od innych i cierpieć nie tak jak przedtem, lecz za pomocą klątw i protestów. Gdy pani Grzybowiczowa przestała grać, otwarł drzwi, stanął w nich i patrzał. Podniosła na niego bojaźliwe a badawcze oczy, oczy dobrego lekarza, który raduje się na widok cięć, świadomie zadanych lancetem i znowu grać zaczęła. Łzy rzęsiste płynęły po jej twarzy, zlatywały na ręce i one to zapewne udzielały palcom mocy wywo-