Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze, wróć pan... — rzekł chory, z wyrazem lodowatej drwiny, patrząc swem suchem okiem na jego buty.
Raduski oddalił się nie po to nawet, żeby szukać «właściwej» książki, lecz prędzej dla rozstrzygnięcia zagadki, która go dręczyła w obecności chorego doktora. Jak dziwnym, ciekawym, a tak do okrucieństwa niepojętym trybem łączą się z sobą wypadki i splatają uczucia ludzkie! W myślach, a raczej w wyobraźni jego stała izba, oświetlona lampką naftową, starzec z łysą czaszką i człowiek, leżący w kącie pod gałganami. Dla czegóż ja to widziałem — marzył — dlaczego znowu tu jestem u tego doktora? Co za sens, jaka logika? Pod ciężką i szczelną przykrywą racyonalistycznego myślenia roiły się, niby kłęby sprężystego gazu, niepokonane uczucia, pewniki zabobonu, trwogi, westchnienia i jakieś głupie uśmiechy. Czasami na mgnienie oka wcielały się w kształt, który możnaby określić zapomocą trwałego sylogizmu — i wnet przewiewała je idąca chwila w coś zupełnie obcego, w jakieś prawie nic, rozproszone, jak szeżoga.
Zatopiony w myślach pan Jan stanął przed księgarnią łżawiecką pana Saula Glockiego. Kiedy już otwarł drzwi i przekroczył próg, dopiero zoryentował się, że nie wie, po co przyszedł, co ma kupić, o co zapytać... Młody ryżawy subjekt z ogromnymi wąsami, zadartymi w sposób modny ku górze, co nadawało jego twarzy cechę suprasarmacką, schylił rozczesaną głowę z giestem wielkiej uprzejmości i mrużąc oczy, spytał:
— Co pan dobrodziej każe?