Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jasno-zielony stanik z wątłej, cieniutkiej materyi przemókł zupełnie, przylgnął do ramion i piersi, pokazując szczegółowo nietylko te miejsca, gdzie się urywał gorset, ale nadto haft szlaku koszuli. Z pod sukni, którą trzymała w rękach, widać było złotawe buciki o wiśniowej cholewce, wyżej kostek w szarem błocie unurzane.
Piękna pani przyjrzała się Raduskiemu przecudnemi oczyma, gdy ją parasolem zasłonił, i splatając bezsilnie ręce, rzekła:
— Widzi pan...
— Widzę, niestety! Czy pani nie zimno?
— Mniejsza o zimno!
— O, nie! Daruje pani, ale jako mężczyzna, muszę roztoczyć opiekę... Bez względu... Jako mężczyzna!... Pani wybaczy...
— Co pan zamierza robić, jako mężczyzna?...
— Zamierzam okryć panią moją peleryną.
— Ależ, panie! Za nic na świecie! Pańskie okrycie nie uchroni mnie od przeziębienia, a może nabawić posądzeń o to, że umyślnie chciałam wplątać pana w chorobę. Za nic!
— Mniejsza o posądzenie, gdy wilgoć przejmuje ostatnią niteczkę!
— Nie, nie! Dziękuję panu... Może jakoś nacichnie...
Deszcz ani myślał nacichać, lecz owszem coraz szerzej odkręcał swe krany. Raduski umieścił towarzyszkę pod drzewem i trzymał nad jej głową parasol. Oczy jego mogły nasycać się widokiem tej postaci i czerpać szczególne wrażenia. Rysy twarzy przypo-