Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strony obrastające groblę, zadrżały, jakoby w ciemność bojaźni wtrącone.
Sokolnicki noga za nogą jechał zdala od wszystkich, sam. Przed oczyma jego po prawej i lewej ręce rozwierały się dwie niziny: staw i błota za groblą. W uszach mu szumiał przykry szelest trzcin. Spokojnie z pod nasuniętych powiek patrzały kamienne oczy. Na wargi wyszedł jad wrodzonego śmiechu. Przymknął wtedy oczy i myślał:
— Ja to was wiodę w to miejsce zgniłe, ja to was wiodę...
Ja to waszymi trupami zapełnię te niziny...
Rozkazuj wodzu! Słucha twój podkomendny. Nie było cię, wodzu, przy dalekich sprawach nad rzeką Padus, nad rzeką Tyber, nad rzeką Ren, nad jeziorami Włoch, w wąwozach Tyrolu, w czeluściach Szwajcar. Spałeś w puchu za onych dni, wodzu nasz. Żegnajcie, żegnajcie, młode moje lata! Ty stary szwedzki okopie pod Grodnem, gdziem młodymi trudami związał pięć tysięcy faszyn, trzy tysiące uplótł koszów, dwa tysiące płotów — nadarmo. — Gdzie moje kwatermistrzostwo ramię w ramię z Sułkowskim... Bądź pozdrowiony, cieniu...
Zwiesił głowę. Ręce oparł na kuli. Mgły snują się w oczach, cienie snują się w myślach.
— Warszawa... Pod Toruniem, pod Sochaczewem, pod Drzewicą, pod Radoszycami... Samotna, długa noc. Cisza. I widok w Kownie przysięgi!
Kiedyż to ja cię wyrąbię, ziemio!
Kiedyż ty przyjdziesz, dniu mojej władzy, początku mojej pozgonnej chwały?