Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/328

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Takie bitwy to aż miło!
— Che-che! a bo i pewnie.
Wprędce zaprzężono zwięzłe kasztanki do niekutych, lekkich sanek, wysłano siedzenie kilimkiem, i obadwaj przyjaciele ocknęli się w polu. Woźnica zacinał szkapki i galopem prawie dopadł lasu. Dopiero gdy wjechali w dobrą gęstwinę, zwolnił nieco i, odwracając się bokiem, rzekł:
— Tak mi się widzi, że pewno wolą nie spotykać się z Prusakami...
— E, nam wszystko jedno... — rzekł Rafał obłudnie — ale zawsze lepiej się nie spotykać.
— A no i ja ta nierad ich widzę. Pojedziemy lasami.
— A czyje to lasy?
— Furt grafskie lasy.
Wązka drożynka, zasypana sypkim śniegiem, którego nie tknęło jeszcze kopyto ani sanica, przeciskała się wciąż lasem zwartym. Jechali już kilka godzin, i miało się dobrze pod południe, kiedy woźnica rzekł, jako niezadługo ujrzą trakt z Tarnowie do Siewierza, idący na Niezdarę, a przy tym trakcie będzie austerya, gdzie wartoby koniom wytchnąć, a samym się posilić. Jakoż las począł rzednąć, i ukazała się murowanka. Ślązak ostrożnie, jak lis, okrążył zajazd lasem, a nim podjechał, wyjrzał na trakt i długo zapuszczał bystre oczy w jedną i drugą stronę. Przed karczmą nie było nikogo, na drodze również. Wróble stadem rozgrzebywały siano i resztki obroku przed wrotami zajazdu. Nie wypuszczając z ręki bata, woźnica wszedł w progi karczmy i zlustrował jej wnętrze. Wówczas