Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siłą wśród mocowań ducha, teraz był tak blizko... Nie obeszłoby go bardziej, jeśliby to była nawet sama księżniczka Elżbieta. Ale ujrzeć kogoś z tamtych przedziwnych czasów młodości znaczyło tyle, co ocknąć się w zimie i ujrzeć dokoła siebie dzień wiosenny. Ciekawość wzmagała się bez przerwy... Po chwili przemknęła trwoga, granicząca z odrazą i, co najdziwniejsza, popychała naprzód. Raz pragnął dowiedzieć się tylko i cofnąć od niedorzecznych widm i, wspomnień, to znowu miał zamiar podmówić Krzysztofa, żeby wcale nie wchodzić... A jednak, gdyby tak przyszło cofnąć się naprawdę, zraniłoby go to do głębi, jak rozkosz wydarta.
Gdy szli zwolna pomiędzy rzędami nagich drzew, które w zimnym wietrze huczały jednostajnie, Rafał zapytał towarzysza głosem najobojętniejszym, jaki mógł wydobyć z siebie:
— Czy nie wiesz czasem, jak na imię owej pani Ołowskiej?
— Na imię? Nie wiem. Skądże mógłbym?... Nie znam wcale.
— Może to jej imieniny pojutrze?
— W święty Szczepan? Mocno wątpię, czy jaka dama jest imienniczką naszego, ach, Trepki.
— Prawda, że to Szczepana...
— Jesteś troszeczkę, o ile sobie przypominam, nastrojony... Czy cię, jak tamten przewidywał, strach nie zaczyna oblatywać z czterech stron świata? Może chcesz wrócić?
— Za żadne skarby na kuli ziemskiej... — rzekł Rafał, przeciągając się leniwie.