cząc się z zimna. W pewnem miejscu oko Krzysztofa padło na kamionkę wśród miedzy, okrytą szkieletami uwiędłych pokrzyw. Ostatni, mokry, czarny liść, jak łachman, plątał się dokoła łodygi na falach krętego wiatru.
— Żegnaj i ty... — wyszeptały usta.
W głębiach ciemnego powietrza stała samotna gruszka polna z krzywemi a kolczastemi gałęźmi. Pamiętał ją z najwcześniejszego dzieciństwa, widział z okna swego pokoiku, gdy jeszcze był maleńkim Krzysiem. Wspomniał mu się jakiś dzień odległy, kiedy zbudzone ze snu jego oczy, jeszcze pełne łez po dziecięcej, sennej boleści, powitały widok jej daleki, jako znak życia i pozdrowienie szczęśliwego bytu. Teraz krzywe pręty zadrgały, nagie gałęzie poczęły łkać, i głuche, ciemne szlochanie starej gruszy rozległo się wśród pola.
Zgłuszył je śmiały i potężny tętent konia, pędzącego po ślizkiej grudzie. Przybyli do miejsca, gdzie się drogi rozchodzą w cztery strony świata. Stał na rozdrożu spróchniały słup, niegdyś pomalowany ciemną farbą. Pod jego szczytem widniał obrazek na blasze, przybity czterema gwoździami. Patrzały z niego oczy miłościwe, zamazane jakoby łzami, wypłakane i skostniałe od żalu. Patrzały w ciemną jaskinię nocy, uchodzącej za bory, łasy, w pustkę ugorów, w żal sennych dróg. Krzysztof ściągnął cuglami konia i osadził go w miejscu. Zwrócił go łbem do słupa. Zdjął czapkę i wzniósł oczy na święty obrazek. Westchnął... Nie z głębi cielesnej o serca, lecz z dna duszy wypłynęła krótka modlitwa. Nie za siebie, nie o zachowanie
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/261
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.