Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szedł za nimi jakiś czas przez podwórze, ale konie skoczyły żywo, pomknęły i znikły za stodołami.
Dzień był ohydny. Dęła śnieżyca, to znowu sypały krupy, raptownie przechodzące w zimny deszcz. Trepka chwilę przystanął i słuchał, jak to wiatr świszczę za każdym węgłem domu, jak się z jękiem wałęsa pod drzewami ogrodu, jak leci oślizgłemi polami i gnie zeschłe badyle.
Usłyszał w jego gwiździe polotnym coś, jakby dźwięk ludzkiego głosu, jakby słowo napół wyrzeczone, które twarda siła na wieki urwała. Głos ten przebódł mu serce. Oczy zmrużyły się, żeby nie widzieć pustki roztoczonej dokoła. Uczuł w sobie starość i opuszczenie. Dawna miłość, która tyle już sercu zgotowała zawodów, owa miłość-krzywda znowu dźwignęła się w piersiach, jak ów feniks z popiołów. Nowe zażegł? ognisko zgrzyzoty.
— Jak wtedy, jak wtedy... — szeptał, dużymi kroki wracając do domu.
Usta jego drgnęły i słowa bez związku, własne, prawie niedorzeczne słowa-symbole, świadki dawnych udręczeń i starych rozmyślań, słowa-westchnienia porwał mu z warg lotny wicher:
— Plemię moje, plemię... Najbiedniejsze moje...
Tymczasem dwaj młodzi ostrym kłusem przebywali bezludną drogę, która prowadziła do szerokiego traktu. W dali czerniał las, a pod nim wioska. Ogieniaszki błyskały już tu i tam w małych, przyziemnych oknach grubo ogaconych chałup. Na prawo i na lewo szły w dal zagony, obleczone w czarne, zgniłe ścierniska. W brózdach tuliły się smugi wody, drżąc i marsz-