Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/038

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kłamiesz! — zawołał zezowaty.
— Pójdziemy na ratusz i sprawdzimy!
— Walmy na ratusz!
— Każemy Koehlerowi pokazać ten dokument.
— Więc jakże? — krzyczał mówca — jeżeli znajdziemy tam jego podpis z odpowiednio patryotycznym zakrętasem, co wtedy? Gdzie sprawiedliwość?
— Wrzucimy go do otchłani białoskórników, zjednoczonych z szewcami.
— Kazali mu zanurzać ręce po same łokcie w słojach z kiszonymi ogórkami i wymawiać po trzykroć: Mak be nak! — bełkotał blondyn, siedzący obok Rafała.
Patrzał mu w twarz zupełnie zamglonemi oczyma i czepiał się rękoma ramienia. Jarzymski, bynajmniej nie zmieszany mnóstwem zaczepek rotmistrza i innych, dbał o Rafała z pilnością. Nalewał mu z grubej butli burgunda, podsuwał talerze i potrawy. Rafał pił chętnie, byleby nie siedzieć z bezczynną niezgrabnością, którą (czuł to dobrze) wszyscy widzieli. Wino dodało mu odwagi i wesela. Coraz bezczelniej i niedbałej wlepiał oczy w twarze siedzących, wsłuchiwał się w rozmowy, a raczej w kłótnie wrzaskliwe, w opowieści grube anegdoty. Francuzi emigranci prym trzymali w tym względzie, choć i krajowcy dotrzymywali im kroku. Po drugiej stronie stołu rozwalił się był i siedział z łokciami daleko na stół wysuniętymi człowiek lat czterdziestu z górą, o twarzy czerwonej i surowych oczach. Rozpiął koszulę, rozluźnił chustkę i głośno sapał. Oczy miał wlepione w Rafała.
Rzekł do niego:
— A waszmość z jakich Olbromskich, jeśli łaska?...