Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chce mię nietylko jutro przy szopie zgładzić swoją straszną szpadą, wsławioną w dwunastu ucieczkach z placu boju, — drwił Jarzymski — ale jeszcze zdyshonorować przed śmiercią dla uniknięcia spłaty długu.
— Mylisz się. Będę tańczył na twoim grobie, to prawda, ale ci wystawię pomnik ze stosownym napisem w języku łacińskim. Wyliczę wierszem jambicznym twe zasługi.
— Tego nie rób, bo i w krótkim wierszu nie wytrzymasz, żeby nie zełgać.
— Zauważyłem, — przekrzyczał innych zezowaty, wyłażąc ze swego kąta, — że Benedykt dąży do absolutom dominium.
— Nikt nie zauważył tego, — odparł nazwany Benedyktem — prócz ciebie, bo ty masz wprawę. Nie rozumiem tylko, czemu się teraz martwisz tem, z czego niedawno radowałeś się tak głośno.
— Cóż znowu ci plotą?
— Przypominam tu bladookiemu, że jest mieszczaninem, należy do stanu trzeciego, nie do nas, którzy tyle win dźwigamy na frakach i fryzurach.
— Dowiedź mu tej hańby, bo inaczej skażemy cię na zapłacenie całej kolacyi.
— Przecie to oczywiste. Jużem był wówczas wyszedł z kołyski na szerszy horyzont, a nawet stawiałem pierwsze pas na niełatwej wcale posadzce umizgów, gdy obecny tutaj bladooki zapisywał się na ratuszu warszawskim w poczet mieszczan, do cechu cnotliwych szewców, czy nawet do grona arcywymownych krawców.