Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słyszałeś, że z Sandomierszczyzny — burknął Jarzymski, przerywając rozmowę z kim innym.
— Ciebie się pytają, filozofie? Z Sandomierskiego? Jeśli z Sandomierskiego i Olbromski, to powinien być bratem czy krewniakiem Piotra...
— Brat jestem.
— A no! Gdzież on teraz siedzi, ten mizantrop?
— Umarł kilka lat temu.
— Umarł... — rzekł tamten ze spokojem, jakby się dowiadywał, że brat Rafałów inny folwark wziął w dzierżawę. — Szkoda chłopa, oficer był, co się zowie, z instrukcyą, choć pedant i kaznodzieja. Stał w mojej okolicy. Żyliśmy. Febris go trzęsła z indygnacyi, kiedyśmy, młodzież okoliczna, sprowadzała sobie guziki modne do fraków, szlaczki do kamizelek, sprzączki do trzewików, paryskie trzewiki i worki do włosów od Carpentiera, kiedyśmy o tem gadali, sprzeczali się, dysputy wiedli. Bywał u mnie w Oleśnicy, kiedy to pod Połańcem leżeli.
— W Oleśnicy! — żywo zawołał Olbromski.
Jedno z najpiękniejszych wspomnień żywota, noc
słowicza z przecudownemi gwiazdami, jakich już nigdy potem oczyma nie widział, przemknęło w lotnem widzeniu.
— No, w Oleśnicy, w mojem gnieździe. Znasz może waszmość to miejsce?
— Tak. Jeździłem tamtędy do brata pod Małogoszcz.
— A toś sobie wasze twardą drogę wybrał... Ze Staszowa na Brody, co?
— A właśnie! Wielkie tam stawy, trzciny, dalekie łąki.