Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O, hery! Widzicież wy, moi ludzie... A na to miejsce przecie wagę miały. Nie wyszły i pokój! A już ta pod tym bukiem niejeden wygarnął. Czasem to tam nawet dłużej przystaną i wezmą szukać wrzosu, abo chwycą wargami, ile zdolą, młodych koniuszków jedli. Poszły sobacze bokiem... — mówił stary wyga, wlepiając z jawnym śmiechem w młodzieńca swe wypełzłe oczy.
W tej samej chwili jeszcze raz odezwał się w dole niecierpliwy głos:
— Na-hoho!
— O, nasz pan woła! — z trwogą mruknął Kacper. — Chodźwa.
— A cóż zrobicie z rogaczem?
— Trza go brać na ramię, tylego konia!...
Zabity sarn, trafiony w samo serce, leżał martwy. Dokoła niego zamróz odtajał, i krople wody sączyły się ze świerkowych gałęzi. Pyszna jego głowa, rzucona bezwładnie, patrzała w Rafała umarłemi oczyma. Młodzieniec uczuł nagle poryw wściekłości, chwycił za kordelas, który miał przy sobie, i byłby zadał zdechłemu zwierzęciu cios jeszcze jeden, ale już strzelec podsadzał się pod nie. Dowlókł rogacza do sąsiednich wykrotów, dźwignął go w górę i, ująwszy rękoma po dwie jego nogi, zarzucił sobie na plecy to brzemię ze zdumiewającą siłą. Poszli na dół. Co chwila nogi ich zapadały w szczeliny między złomami brył kamiennych, w rumowiska stoku góry pod mchem ukryte. Rozwalali zgniłe pnie, miękkie jak ciasto, o próchnie rudozielonem od pleśni. Skomlenie psów w zagajnikach na dole wskazywało im drogę. Rafał, wielkimi kroki po-