Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ujrzał już tylko sarnie nogi, wytężone jak stalowe sprężyny, i białe ich »talerze«. Przesadziły najwyższe stojące szczyty chojaków i znikły. Tylko te szczyty zielone i giętkie jeszcze długo drżały i kiwały się, a śnieg leciał niespokojnie z potrąconych gałęzi.
Ujrzawszy, że znowu jest sam na tem miejscu, gdzie przed sekundą odbyło się coś jak misteryum tajemne, Rafał ze wściekłością cisnął strzelbę w zarośla, a sam runął na ziemię, dusząc się od łkania.
Ocucił go strzał, po nim drugi. Jak gromy rozległy się i długo huczały w lesie. Po ostatnim dało się słyszeć z dołu, w połowie wysokości górskiej, nawoływanie:
— Na-hohoho! Na-hoho! Na-hoho!
Psy ucięły. Zaraz potem drugi głos, bliższy Rafała, odpowiedział jednokrotnie tym samym sposobem.
Młody myśliwiec jeszcze przez czas pewien leżał na ziemi, pękając ze złości. Po chwili jednak zerwał się na równe nogi, strzepnął śnieg z siebie, odszukał w krzakach pojedynkę. Wytarł oczy i, na podobieństwo sarn, skacząc przez choiny, pomknął na dół.
W odległości kilkuset kroków stał nad zabitym rogaczem ogromny chłop w krótkiej brunatnej sukmanie i oglądał uważnie swoją małą fuzyjkę.
— Zabiliście, Kacper! — szepnął Rafał zdyszany od biegu.
— Ij!... tak mi się ta nawinął... Sam nawet nie wiem, jak to być mogło. Myślałem se, że tego koziełka to przecie jaśnie panicz położy.
— A kiedy nie wyszły na mnie... — rzekł Rafał, czerwony jak burak.