Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stępujący przodem, ujrzał wreszcie wuja. Chudy szlachcic, niewielkiego wzrostu, siedział w kucki nad sarną i patroszył ją. Skrwawionemi rękoma wyrywał dymiące jeszcze wnętrzności i ciskał psom. Gdy nadeszli, pan Nardzewski obejrzał się złowrogo na strzelca, zmierzył okiem rogacza i z lekka sepleniącym głosem zauważył:
— Toś, kundlu, kozła musiał dla siebie zostawić...
— Ale bo...
— Nie wiedziałeś, prawda? że ja tu czekam na stanowisku. Gdzieżbyś ty o takich rzeczach mógł pamiętać! Żebym ja kozy po tobie strzelał, chamska szyjo!
— Ale bo szły jakosi krzywo...
— Krzywo szły od buka!... Łżesz!
— Jeszcze, rzekę, psiedusze wiatr owieje. Wiatr szedł od Klonowa, akuratnie. Takem se ozmyślał...
— Jak ci dam ozmyślanie, to się nogami nakryjesz! Kładź kozła! A cóż ty, Rafciu, jakoś nic nie niesiesz z Łysicy! — łaskawie zwrócił się do siostrzeńca.
— Nie wyszły na mnie. Słyszałem tylko że walą za drzewami, aż ziemia stękała.
— Ts... Nie przeszły koło wielkiego buka... Słyszane rzeczy!... Patrosz... — mruknął do strzelca.
Gdy ten otwierał mały składany koziczek, wiszący u jego pasa na rzemyku, Nardzewski spytał go opryskliwie:
— Skądżeś strzelał?
— A z pod znaczonej jedli, kajem stał. Wylazł mi sarn pod lufę, jakby go tam pastuch przygnał. Jeszcze ta była ścięta jedla, okrzesana, to se stanął, ma-li skoczyć.
— Skądże się tam wzięła jedla okrzesana?