Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Powiedziawszy te słowa, Judym, nie wiedzieć czemu, zarumienił się. Korzecki to spostrzegł i cicho wymówił:
— A jeżeli wam każę zjeść befsztyk w imieniu panny Joasi?
Wziął go silnie za ramiona i ucałował w usta. Judym oddał mu uścisk, ale czuł się upokorzonym i milczał zmieszany do gruntu. Miał to gnębiące przeświadczenie, jak wówczas wobec Węglichowskiego, że staje się niewolnikiem, zależnym od czyjejś mocnej woli. Z najgłębszą odrazą pomyślał, że i sekret o Joasi, sprawa tajemna i święta, był oczywisty dla Korzeckiego, który zdawał się wszystko wiedzieć. Przyszła nawet taka sekunda, że te rozkoszne i bolesne dzieje straciły coś ze swego uroku.
W powozie Korzecki znowu zapadł w milczenie, w swoją martwą, nieruchomą zdrętwiałość. Ożywił się tylko na chwilę, gdy wskazywał towarzyszowi dom w kształcie pudła, z oknami w równych odstępach i płaskim blaszanym dachem. Była to lecznica. Stał tam tłumek ludzi szarych: jeden z okiem szmatą zawiązanem, drugi z ręką w grubym bandażu, inny z fizyognomią, wyrażającą silny ból »na wnątrzu«. Judym widział ich wszystkich, jakby przez deszcz ulewny. Myśl o tem, że może mu przyjdzie leczyć tych ludzi, zajmować się ich cierpieniami, była mu tak wstrętną, jak samo cierpienie. Zastanawiał się nad tem, że niegdyś słyszał od kogoś wyraz: — motłoch. Od kogo mianowicie?... Od kogo? Zachodził w głowę, męczył się, był tuż tuż obok zjawiska obok wszelkich okoliczności, które towarzyszyły temu zdarzeniu... Po dłu-