Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach, to dobrze, to śliczna, śliczna myśl
Poszedł szybko tą drogą. Byłby biegł pędem, byłby zresztą całkiem do licha, zaniechał chorych. Wstrzymywał go tylko przesąd, że ona tam czeka. Gdyby nie spełnił... Ta pewność sprawiała mu rozkosz bezbrzeżną. Czuł, że jest to już zbliżenie, coś jakby schadzka, jakby umówiony czas radości wspólnej, a zarazem przesądnie cieszył się, że szczęście samo przyszło, że go nie wołał ani wypraszał.
Chciał załatwić się z chorymi co tchu, ale, jak na złość, przed każdą chatą, do której wchodził, zgromadzały się baby z dziećmi, chłopi z okaleczonymi palcami... Musiał ich badać i opatrywać. Był już prawie zmierzch, gdy wreszcie wybiegł ze wsi i rozpalonym wzrokiem szukał panny Joanny. Były chwile, że tracił władzę nad sobą.
— Odeszła... — szeptał, połykając łzy, jak dziecko.
Zobaczył ją wówczas dopiero, gdy blizko podszedł do wzgórza. Siedziała na ziemi między ogromnymi jałowcami.
— Chodźmy nie tędy łąką, bo już mgła się ściele i wilgoć... — mówił, zbliżając się do niej.
— A którędy?
— Można przejść górą, wprost przez pola, a stamtąd brzegiem łazińskiego lasu.
— No dobrze, tylko musimy się bardzo spieszyć bo już noc prawie.
Weszli na szczyt urwiska i znaleźli się w polu otoczonem z trzech stron lasem. Z dwu stron był to bór liściasty, z trzeciej — sosnowy. Słońce padało na milczącą ścianę drzew, złocąc nieruchome kępy gra-