Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/101

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    — Czyż tak?
    — Wiem napewno.
    — Niechże pan powie, dlaczego.
    — Dlatego, że...
    Judym pobladł. Uczuł, jak skóra cierpnie mu na głowie i jak zimny dreszcz falą spływa przez całe ciało.
    — Nie, — mówił, — nie powiem teraz. Kiedyindziej...
    Panna Joanna zwróciła na niego oczy, przyjrzała mu się szczerem, rzetelnem spojrzeniem i zamilkła. Szli długo.
    Na kresach łąki, po urwisku płaskowzgórza rozrzucone były chaty wsi, do której Judym zdążał. Droga, wązka w nizinie zmieniała się w szeroki wygon, pokryty mnóstwem kolein i wygrodzony żerdzianym płotem. Panna Joanna szła tą dużą drogą kilkadziesiąt kroków. Z nagła stanęła i mówiła:
    — Pan idzie do wsi?
    — Tak, do chorych.
    — Ja tam już nie pójdę.
    — Dlaczego?
    — Nie, nie pójdę.
    — Już pani wróci do domu? — pytał z żalem w głosie i oczach.
    — Tak, już trzeba wracać. Zresztą... Długo pan tam zabawi?
    — Nie bardzo, z jakie pół godziny.
    — A tak... Ja tu poczekam. Albo lepiej...
    — Panno Joanno...
    — Albo lepiej tam, na kraju tego wzgórza.