Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak bele chłopu od kanalizacyi, co ze wsi przylazł... Tobyśmy zobaczyli...
— Ubranie o wartości człowieka nie stanowi... — rzekł doktór, myśląc jednocześnie, że ta maksyma stanowi wyświechtane słowo, pasujące do treści skarg Wiktora, jak kwiatek do kożucha.
Tamten szedł kilkanaście kroków nic nie mówiąc. Raptem zwrócił sitę do Tomasza i rzekł szorstko:
— Widzisz tak: tyś teraz pan, a ja taki se człowiek, mało co lepiej ubrany od naszego nieboszczyka ojca. Wzięła cię ciotka z domu, wychowała, dała cię do szkół, — no i dobrze, bardzo dobrze. To mię, sumiennie ci mówię, szczerze cieszy. Twoje życie było, jak różyczka w ogrodzie, a moje, uważasz... Jak się ty będziesz ubierał, mnie to nic a nic nie obchodzi, chociaż to ubranie, twoje, nosisz z tej racyi, że cię, widzisz, ciotka wzięła. Bez tego to cóżbyś ty był? A jak sobie ja kupię żakiet, tom do tego żakietu doszedł własnymi pazurami, jakbym go z mura wygrzebał. Uważasz mię?
Doktora zakłuły te słowa.
— Zdaje ci się, — rzekł, — że moje życie było, jak różyczka w ogrodzie. Żebyś ty wiedział...
— Skąd ja mam co wiedzieć! — krzyknął prawie Wiktor. — Byłeś to brat dla mnie! Pamiętam, że ciotka raz przyjechała dryndą, jak my oba na bosaka łachali po rynsztokach. Ciebie wzięła, boś był przystojniejszy — i koniec. Przychodziłeś do nas czasami na jakie godzinkie, aleś był wystrojony, potem w mundurze i boczyłeś się na mnie, obdartusa z terminu.
— Co ty...