Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

goś, a później, nietylko, że ta ich demokratycznie-chełpliwa prawdomówność szła sobie na bory, na lasy, ale prócz tego miejsce jej zajmowały jakieś herby, przylepione do drzwiczek karety, jeśli ją fortuna postawiła przede drzwiami mieszkania.
Judym uśmiechnął się szyderczo, kilka kroków szedł w milczeniu, a później zwrócił się do panny Podborskiej z pytaniem:
— Jakież wrażenie zrobiła na pani Wenus z Milo?
— Wenus... — rzekła brunetka, jakby ją to pytanie zbudziło ze snu przykrego. Twarz jej oblał rumieniec, wnet znikł i skupił się w prześlicznych ustach, które nieznacznie drgały.
— Ma caluteńkie plecy poszarpane, jakby ją kto przez cztery dni z rzędu prał ekonomskim batem... — rzekła kategorycznie panna Wanda.
— Prześliczna... — półgłosem wymówiła panna Natalia, zwracając w stronę Judyma swe matowe oczy. Drugi raz doktor miał możność spojrzeć w te oczy i znowu krótko gościło we wszystkich władzach jego duszy nieuchwytne zatrwożenie. We wzroku tej dziewczyny było coś jakby zimny, niepołyskujący blask księżyca, kiedy nad senną ziemią tarcza jego we mgłach się kryje.
Panna Podborska ożywiła się i zaraz twarz jej ukazała wewnętrzne wzruszenie.
— Jakaż ona piękna! jakaż prawdziwa! Gdybym w Paryżu mieszkała, przychodziłabym do niej... no milion nie milion, ale co tydzień, żeby się napatrzeć. Grecy wogóle stworzyli świat bogów tak cudowny... Goethe...
Usłyszawszy wyraz »Goethe«, Judym doznał niesmaku, czytał bowiem z tego poety coś, a nadto niegdyś.