Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Dla szczęścia.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ZDŻARSKI. Wcale nie gwałtownie... zwolna, kawałek po kawałku gniła moja miłość, zresztą poznałeś ją w tem samem męskiem towarzystwie co i ja. Zanadto był mi wstrętny widok tylu pożądliwych rąk, które i po nią się wyciągnęły.
MLICKI (z tajoną wściekłością). He, he — przedziwnie to powiedziałeś... Ale, ale... twa pamięć kiepska. Nigdy nie zapomnę, z jakiem uwielbieniem o niej mówiłeś zaczem ją poznałem. Wtedy była dla ciebie piękną, odważną, coś w rodzaju nad-kobiety, co depcze wszelkie prawa, co stoi ponad wszystkimi tymi przesądami, których teraz tak zapalczywie bronisz... pamiętasz?
ZDŻARSKI. Owszem, pamiętam. Nie znałem jej jeszcze wtedy. Sama sobie stawiała ideały, którym się dziś sprzeniewierza.
MLICKI. Przedziwny z ciebie dyalektyk. Wyrażasz się bardzo niejasno; przynajmniej pojąć nie mogę, dlaczego się tak gorąco moim stosunkiem zajmujesz.
ZDŻARSKI. Ja? ależ niech Bóg broni! Poprostu mnie zmuszasz do tego. O niczem innem nie jesteś w stanie mówić. Wypytujesz mnie ustawicznie, krążysz naokoło mnie jak kot koło gorącej miski. Przypuszczasz, że wiem coś o niej, czego ty nie wiesz, chciałbyś mnie znienacka podejść...
MLICKI (zapomina się i przerywa mu szyderczym śmie-