Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

piękne i czyste i głębokie... Mam cię w sobie jak święte słońce; w odmętach mej duszy płoniesz jak odbicie potężnej gwiazdy na burzy oceanu; twoje oczy jak dwie gwiazdy tuberozy, a co noc oplatasz wiotką wikliną twych gibkich członków ciało moje.
Stanęła drżąca, oddychała szybko, spuściła głowę głęboko na piersi.
— Ile razy miałem cię w mych ramionach, ile razy pieściłem twoją główkę, ile razy całowałem twoje oczy, podrzucałem cię na piersi i piłem nieziemską rozkosz z ust twoich!...
Schwycił ją za rękę. Drgała jak serce, świeżo z piersi wyrwane.
— Powiedz mi choć słowo, jedno słowo. Ja wiem, ty mnie kochasz, musisz mnie kochać, bo kto się tak zaklął w kwiaty, którem kochał, całował, tulił i pieścił, ten przecież musi kochać.
A ty wiedziałaś, wiedziałaś dobrze, że dając mi kwiaty, dajesz mi siebie.
Zamilkł, patrzał na nią błagalnie, pełen lęku i smutku.
Nic nie odpowiedziała, wysunęła zwolna swą rękę z jego dłoni i szła cichym krokiem naprzód.
— Powiedz mi choć jedno słowo, błagał. Jeżeli chcesz, nigdy już do ciebie słowa nie przemówię; pozwól tylko, że zdala będę mógł iść za tobą, że raz po raz pochwycę twe jedno spojrzenie, że postać twa, muzyka twych ruchów, twych linij i kształtów spłynie bezgraniczną rozkoszą wzdłuż moich nerwów.
Pozwól, pozwól — ty nie wiesz, jak ja się męczę, jakie błędne sny mnie w szał wprowadzają; dziś w nocy zdawało mi się, że... że... wikłał się i plątał, męczył się niesłychanie, wyrzucał słowa z trudem, gubił się, zapominał, o czem jej chciał mówić: