Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Powiedz mi przynajmniej, że mam odejść; jedno słowo mi powiedz...
Po jej twarzy spływały duże łzy, ale ani jedno drgnięcie twarzy, ani jeden ruch nie zdradzał, że płacze. Płakała cicho krwią serca, płakała, jak płacze biała mewa, gdy się zdaleka zabłąka i drogi z powrotem znaleść nie może.
Czuł, że świat się pod nim zapada. Jakiś straszny beznadziejny smutek zlewał się w głębie jego duszy, coraz silniej, coraz głębiej — szedł obok niej jak w chwili ostatniej zagłady, kiedy już słońce na zawsze zagasa, a wieczna noc roztęcza się nad ziemią w kształt ciemnych, wilgotnych sklepień gotyckich.
Szedł, a zdawało mu się, że idzie na kraniec świata, by się przeprawić na tajny brzeg nieznanych krain, gajów śmierci, uroczysk strasznej, skamieniałej ciszy, zastygłego powietrza, w którem zawisły wielkie, nieruchome ptaki bez życia.
Coś z niego przelewało się u może w nią, może uczuła ten sam bezmierny smutek, to samo przeczucie wiecznej ciszy, śmierci, lęk przebiegł dreszczem przez jej ciało, wsunęła swe ramię w jego, przytuliła się lekko do niego.
— Boję się — szepnęła cicho.
Patrzeli chwilę przerażeni na siebie. Oddech zaparł się im w piersiach w oczekiwaniu czegoś strasznego.
I w tej samej chwili przewaliła się olbrzymią falą cała jego Golgota ostatnich dni, cała męka, jaką przeżył. Jakiś dziki gniew rozpalił mu się wściekłem słońcem w głowie, schwycił ją wpół nieprzytomny za ręce i szeptał wściekłym głosem:
— Każę cię na krzyż wbić! Na krzyż!