Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szybko, jakby czuła, że ktoś za nią idzie — coraz szybciej; wśród mrocznej alei rozkwitłych akacyj migotała jej jasna suknia — był już pewien, że ją z oczu straci i naraz podbiegł ku niej, stanął naprzeciw niej, wpół nieprzytomny, nie wiedząc, co robi...
Stanęła przestraszona i patrzała na niego niemym wzrokiem...
— Bałem się, że panią z oczu stracę — szepnął wreszcie — biegłaś pani tak szybko...
Odetchnął z trudnością i zamilkł.
Szli wolno obok siebie.
Odzyskał równowagę:
— Nie wiem, jakim sposobem odważyłem zbliżyć się do pani, zastąpić jej drogę, ale w chwili, kiedy to zrobiłem, nie wiedziałem, co się ze mną działo...
Zamilkł na chwilę, i znowu rozpoczął mówić szybko, urywanie, jakby chciał odrazu wszystko sobie z serca zrzucić:
— Pani nie wie, jak ja pani szukałem. Dniami całymi włóczyłem się po wszystkich ulicach, wszystkich kościołach, po parkach i alejach, by pochwycić tylko jedno spojrzenie pani — najdalszy przebłysk, najtajniejszy oddech pani. — Nie znalem cię, nie widziałem cię nigdy przedtem, ale wiedziałem, że cię wśród miliona kobiet wyszukam. Ta, która mi kwiaty dała, która mi swe oczy w duszę wcałowała, tylko tak, li tylko tak wyglądać musiała, jak pani.
Szła coraz szybciej, a on błagał, szeptał namiętnie:
— Jak ja cię kocham, jasna, jedyna moja. Jesteś ziemią, moją pieśnią, jesteś wszystkiem, co we mnie