Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tej“ strony przy dochodzeniu do grani górskiej. Jakaś przestrzeń otwierała się powoli, a może nie przestrzeń tylko wązka jakby szpara, w bezwyjściowej jaskini, raczej w ohydnym, jak z niesamowitego snu, korytarzu przejściowym, w którym żył obecnie. Nie przeczuwał jeszcze, że znalazł się w tym momencie właśnie, na pochyłości. Była w tem też nieuświadomiona pokusa zażycia kokainy, zamaskowane pragnienie wznowienia tego stanu z tak zwanej „nocy poślubnej“ u Bertzów. Ale broń Boże nie myślał o tem wyraźnie: zapytany zaprzeczyłby z całą stanowczością. Łohoyski wprost fizycznie, mimo wstrętu Atanazego do jego erotycznych zapędów, oddziaływał na niego katalitycznie, budząc w nim z uśpienia jakieś potwory, które przeciągały się rozkosznie po długim, przymusowym śnie. Na tle zupełnej nicości błysnął jakiś płomyczek, a w jego blasku ukazała się jak widmo Hela. Nie ta, którą widywał czasem teraz u Zosi i na oficjalnych wizytach w Czerwonym Pałacu, ale ta dawna, w której nie miał odwagi w porę się zakochać.
Za chwilę szli już przez słabo oświetlone ulice. Atanazy nie pożegnał się z Zosią. W tym stanie, mimo jego lotności, nie miał odwagi do niej się zbliżyć — do niej i do tego „czegoś“, raczej kogoś, ukrytego w głębi jej ciała, kogoś, którego nienawidził i żałował: naprawdę żałował, właśnie, jak oślepionego, zdychającego kota. Latarnie, otoczone chmurami śniegu, majaczyły jak słońca w wirach planet. Cienie spadających, dużych płatków biegły po ziemi koncentrycznie ku słupom, jakby jakieś zwinne, płaskie zwierzątka. Dźwięk dzwonków przypomniał im obu, dawno niewidzianą zimę w górach i ten sam żal ścisnął ich obu za serca.
— Pamiętasz góry — szepnął Łohoyski, z zachwytem przyciskając się do Atanazego z tą obrzydliwą, nieznaną dotąd poufałością. — Ten zachód słońca na szczy-