Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie mogę być tak samotnym. — Łohoyski objął go i tulił się do niego łagodnie z dziecinną jakąś czułością. „Wszyscy uwzięli się na mnie. Niedługo zwierzęta zaczną się we mnie kochać,“ myślał ze smutkiem Atanazy, gładząc Łohoyskiego po jasnych, kręcących się włosach, które w ostrem świetle wyglądały jak mosiężne druciki. Ale uściski Jędrka znowu stały się jakieś nieprzyjemnie namiętnie i Atanazy odsunął się z nagłem obrzydzeniem.
— Przypomina mi się znowu zdanie mojej ciotki: „zabierzcie się do jakiejś pożytecznej pracy. Ale jakiej — i co to jest pożyteczność? Zużytkowanie danego człowieka w kierunku jego najistotniejszych możliwości. Wiesz — na dnie upadku jeszcze żal mi tych, którzy żyją złudzeniem, że coś jeszcze jest wogóle. Wolę się przynajmniej nie łudzić. I pomyśl ilu jest zdrowych byków, którzyby w przybliżeniu nie zrozumieli o co chodzi: metafizyczne zmęczenie sobą samym. Tylko artyści nie czują przypadkowości, oprócz tych ludzi, którzy wogóle nie myślą o tajemnicy bytu, — ale tych znowu nie uważam właściwie za ludzi — i może jeszcze matematycy i ci filozofowie, którzy tworzą absolutne prawdy. Ale niestety najogólniejsza prawda jest tylko negatywna — jest zakazem przekroczenia pewnych granic. — Atanazy próbował zaaranżować jakąś rozmówkę bardziej istotną: usprawiedliwić swój upadek i zwrócić myśl Łohoyskiego w kierunku bardziej abstrakcyjnym. Ale to mu się nie udało: mówił blado, produkując jakieś zaskorupiałe odpadki żywych kiedyś myśli. Jędrek z uporem manjaka wracał do swego tematu:
— Błagam cię nie opuszczaj mnie dzisiejszego wieczoru. Zwarjuję sam a nikogo już nie mogę widzieć oprócz ciebie. Chodź: przejdźmy się — cudowna zima, a potem pójdziesz ze mną na kolację. Muszę wyjechać stąd w góry, ale bez ciebie nie mogę. Omówimy ten projekt. — W Atanazym coś drgnęło, co — jeszcze nie wiedział. Ale owiało go inne życie, jak wiatr z „tam-