Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

geograficznych (już nie astronomicznych) szerokościach nieskończonej kuli przestrzennego Istnienia. Bez wysiłku przeskoczył w sobie jakąś niebotyczną przełęcz na zawsze. Już nigdy nie wróci tam, do tego normalnego, przedmaturycznego pojmowania siebie i świata. Jeszcze pół godziny temu mógł być zupełnie kim innym. „Zufall von Bücher und Menschen...“ — tych spotkanych nie w porę — coś takiego pisał Nietzsche. Teraz potoczył się Zypcio jak skała oderwana od szczytu w przepaść. Oczywiście nic o tem naprawdę nie wiedział. Na to musiałby być starcem o wyostrzonych szpikulcach samoanalizy i zgniłych połaciach psychiki, obwisłym i strupieszałym. (Zresztą u niektórych samoanaliza staje się poprostu tylko samolizą — samolizaniem się wdzięcznego kotka.) „Jednak to coś jest“ — szepnął na zimno sam sobie, raczej komuś, kogo jeszcze w sobie nie znał, komuś strasznemu. Szybko odwrócił się od tych „rzeczy“, wiedząc, że kiedyś trzeba będzie spojrzeć im prosto w pyski. Tengier grał coraz straszliwiej, coraz niedosiężniej — czuł, że znalazł w tym niekulturalnym muzycznie bubku odpowiedniego słuchacza. (Zawsze mówił: „dla moich rzeczy trzeba albo dzikusa, albo hyperultrarafinowanego znawcy — środek do djabła“. Całe społeczeństwo było tym „środkiem“ niestety.) Nie improwizował — była to fortepianowa transkrypcja symfonicznego poematu pod tytułem „Rozwolnienie bogów“, skomponowanego rok temu. W teczce ze szkicami miał twory stokroć straszliwsze, prawie niewykonalne — nietylko dla niego fortepianowo za trudne — niewykonalne wogóle, nierozplątalne, muzycznie nie do rozwinięcia: „niewykonabuły“, jak je sam nazywał i to absolutne. A jednak jeden ze szkiców takich „pipczył“ już, jak się sam wyrażał i partytura puchła powoli w dziwacznych deseniach złowróżbnych znaków, kryjących w sobie potencjalnie metafizyczny ryk, samotnej w przepaści świata, osobowej bestji. Nagle przerwał