Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zlepki różnych wartości obciążone życiem — to nigdy nie da ci tego... — podszedł do swego ukochanego Steinwaya, jedynego zbytku na jaki sobie pozwolił, po strasznej walce z teściem, Johymem Murzasichlańskim, Wawrzkiem Nędzą Kopyrtniakiem od Wawrzuli — i zagrał — (o jej jak zagrał!!!) — zdawało się, że grzmot podziemnego człowieczego bebechu wywalił się na niebo, ale nie to ziemskie, tylko wszechświatowe niebo nicości, naprawdę nieskończone i puste, i stamtąd, z metafizycznych burzowych obłoków zwalił się w samo dno pełzającej, rozpłaszczonej, rozpłomienionej, bezpłodnej tajemnicy. Wiązania świata trzeszczały; z oddali promieniało ukojenie śmierci, zmienionej w łagodny sen nieznanego bóstwa, łamanego kołem nadboskich tortur: bezpośredniego pojmowania aktualnej nieskończoności. Wypuczyło się oko szatańskiej świadomości wszechistnieniowego zła na bezkresy pustynne ostatecznych, niby obojętnych pojęć i blask nieznośny do bólu, wiercący niezłomne pancerze przedwiecznej ciemni bytu rozszalał się w bezbolesnem cierpieniu, w takiem francuskiem „malaise“, podniesionem do potęgi continuum. Genezyp zamarł jak zając pod miedzą. Nie słyszał jeszcze takiej muzyki, tak bezczelnie, metafizycznie nieprzyzwoitej — coś było w tem z tej muzyczki parkowej, kiedy to oni z Toldziem... Ale tamto było dziecinnem złudzeniem, podczas gdy tu działo się to naprawdę. Metafizyczny onanizm — innego na to słowa niema. Bo jest i maksymalna samotność (któż jest samotniejszy od onanisty?) i bezwstyd i rozkosz i ból i dziwność zaziemska tego niezróżniczkowanego amalgamu bólu i rozkoszy i niedościgłe piękno wbite jak kieł w ohydę bezmierną, ostateczną. Ech — to przechodziło wogóle wszystko. Stał się Zypcio robaczkiem na nieskończonych pustaciach samotności bez dna, zgnieciony w pigułkę o gęstości Irydium, co sama siebie jak wąż łykała i łyknąć nie mogła, wypatroszony bezkreśnie na