Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słodkim winie ojca, kosmaci samotnicy, opłakujący dzień cały swój los przeklęty w długich monotonnych epopeach. Ta zwyrodniała rasa much sklepowych skłonna do dzikich i niespodzianych mutacyj obfitowała w osobniki zdziwaczałe, płody kazirodczych skrzyżowań, wyradzała się w jakąś nadrasę ociężałych olbrzymów, weteranów o głębokim i żałobnym timbrze, dzikich i posępnych druidów własnego cierpienia. Ku końcowi lata wylęgali się wreszcie ci samotni pogrobowcy już ostatni z rodu, podobni do wielkich niebieskich żuków, niemi już i bez głosu, ze zmarniałymi skrzydłami i dokonywali smutnego żywota, zbiegając bez końca zielone szyby w niezmordowanych i błędnych wędrówkach.
Drzwi rzadko otwierane zarastały pajęczyną. Matka spała za biurkiem, w hamaku z sukna zawieszonego między półkami. Subiekci trapieni przez muchy drgali, pełni grymasów,( rzucając się w niespokojnym śnie letnim. Na podwórzu tymczasem rozrastało się zielsko. Pod dziką spieką słońca plenił się śmietnik generacjami ogromnych pokrzyw i ślazów.
Z zetknięcia słońca i odrobiny wody gruntowej zaczyniała się na tym kawałku ziemi zjadliwa substancja zielska, swarliwy odwar, jadowity derywat chlorofilu. Tam warzył się ten febryczny ferment w słońcu i bujał w lekkie formacje listne, wielokrotne, ząbkowane i pomarszczone, powtórzone tysiąckrotnie według jednego wzoru, według utajonej w nich jedynej idei. Dorwawszy się swojej chwili, ta zaraźliwa koncepcja, ta płomienna i dzika idea szerzyła się jak ogień — zażegnięta słońcem, rosła pod oknem pustą bibulastą paplaniną zielonych pleonazmów, lichota zielna rozmnożona stokrotnie w niewybredne wierutne

155