Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brednie — papierowa tandetna łatanina tapetująca ścianę magazynu coraz większymi szelestnymi płatami, puchnącymi włochato, tapeta na tapecie. Subiekci budzili się z przelotnej drzemki z wypiekami na twarzy. Dziwnie podnieceni, podnosili się z posłania pełni gorączkowej przedsiębiorczości, imaginując heroiczne buffonady. Trawieni nudą kołysali się na wysokich półkach i bębnili nogami, wypatrywali nadaremnie pustą przestrzeń rynku, wymiecioną skwarem za jakąkolwiek przygodą.
Zdarzało się wtedy, że kmiotek ze wsi, bosy i zgrzebny przystawał we drzwiach sklepu z wahaniem, nieśmiało zaglądając do środka. Dla znudzonych subiektów była to gratka nielada. Błyskawicznie spuszczali się z drabin, jak pająki na widok muchy i wnet otoczony, ciągniony i popychany, zasypywany tysiącem pytań odcinał się chłopek z zawstydzonym uśmiechem indagacjom natrętów. Skrobał się w głowę, uśmiechał się, patrzył z nieufnością na przymilnych lowelasów. A więc o tytoń chodziło? Ale jaki? Czy najprzedniejszy, macedoński, bursztynowo-złoty? Nie? Wystarczał zwykły, fajkowy? Machorka? Tylko bliżej, bliżej proszę. Bez obawy. Subiekci dyrygowali go wśród komplementów, lekkimi szturchańcami w głąb sklepu ku bocznej ladzie przy ścianie. Subiekt Leon wszedłszy za kontuar, usiłował wysunąć fikcyjną szufladę. O jakże męczył się, biedny, jak przygryzał wargi z daremnego wysiłku. Nie! Należało walić w brzuch lady pięściami z rozmachem, z całej siły. Kmiotek, zachęcony przez subiektów czynił to z przejęciem, pełen uwagi i skupienia. Wreszcie, gdy to nie pomagało, wylazł na stół, tupając bosymi nogami, zgarbiony i siwiutki. Zanosiliśmy się od śmiechu.

156