Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wał, wypytywał się, ale gdy do kupna przyszło — ociągał się jakoś, odkładał... rachował... Przynosił mu z pola młode zające, ptaszki, kije, których chłopak używał tymczasem zamiast konia; gdy do cudzego ogrodu lazł po marchew, po rzepę lub wiśnie, konia tego u płotu zostawiał; szedł w szkodę bezpiecznie, ufny w pomoc ojca, który zawsze w porę nadbiegł. Sąsiedzi przepowiadali, że na złodzieja wyrośnie, — wyrósł tylko na silnego, barczystego parobka, milczał i pracował, jak niegdyś jego matka. Maksymowa szyła mu coraz szersze koszule, a w całéj wiosce nie było roślejszego chłopa, zgarbił się bez pory, ciągle w ziemię patrzył; wówczas tylko, gdy sam z ojcem został w izbie lub na dworze, podnosił głowę, zwracał na niego jasne, nieśmiałe oczy, jakby zapytywał w milczeniu: co ze mną będzie, tatulu? Stary chmurzył się, czasem nawet z izby wychodził, drapał się za uchem markotny, sam nie wiedział, co tu robić. Pieniądze miał niby... jakie tam zresztą pieniądze! Szczypta potu krwawego, pracy ciężkiéj... kiedy pomyślał, że ma je oddać, ból w sercu uczuwał, w złość wpadał, w pole szedł do roboty, żeby złe myśli odpędzić. Darował mu stary kożuch, ślepą kobyłę obiecał; Piotr, jakby tego nie słyszał, nie dziękował nawet, tylko coraz częściéj zatrzymywał na nim lękliwe spojrzenie.
— Nie bój się! Kogo Pan Bóg stworzy, tego nie umorzy — mówił stary, żeby mu dodać otuchy i cierpliwości.
Piotr milczał, sapał głośno i spoglądał z podełba w prawo, to w lewo.
— Potém może... gdzieś... jakkolwiek... trzeba będzie... ot... tak... eh, boża wola we wszystkiém!