Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wszystko to osowiałe, senne, jedząc i drzemiąc, wyczekiwało upragnionej pogody. W końcu zaczął padać deszcz zwykły, bez ulewy, potém z wiatrem; wicher szalał, ciskając spienioną falą aż na brzeg wysoki, zrywał przemokłe strzechy, wywracał płoty spróchniałe, chat tylko nie poruszył, gdyż były napełnione zbyt ciężkiém powietrzem. Ludzie sypiali już tylko do południa, potém wyglądali przez drzwi, przez okna, miarkowali, nadsłuchiwali, aż w końcu doczekali się pogody jesiennéj, świeżéj, tak przezroczystéj, że nawet ci, którym oczy od snu zapuchły, słonko boże wśród błękitnego nieba dostrzedz potrafili.
Zawrzało jak w ulu: wszystkie roboty zaległy. Na łąkach osuszonych z większego, na polu zczerniałą nacią kartofli pokrytém roili się ludziska słońcem odegrzani. Około południa podążyli tam nawet staruszkowie, aby własnemi oczami raz jeszcze spojrzéć na siano zmarniałe, na przegniłe kartofle, aby tegoroczną klęskę z dawniejszemi porównać i, raz jeszcze wspominając swoje lepsze czasy, na dzisiejsze gorsze wyrzekać.
Wioska opustoszała. Każdy, przechodząc koło ostatniéj chaty nad rzeką, dziwił się, że nawet stary Czmiel z izby wylazł, na przyzbie usiadł, twarzą do słonka zwrócony, wodził wzrokiem po pustém podwórku, osowiałe oczy ku wrotom zwracał, kręcił głową na prawo, na lewo, jakby pierwszy raz świat boży ujrzał. Łysy dziad z siwą brodą, suchy, z wklęsłemi skroniami, podobny był do świętych w obrazach, tylko siermięgę miał łataną, a obok, na przyzbie, drewnianą konewkę z wodą i kawał chleba solą posypany, żeby