Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przed gankiem rozległ się turkot — mąż przyjechał. Malarz nie chciał koni, wiktuałów, nic, pieszo wywędrować zamierzył; spotkają się może? Nie czułam ani żalu, ani trwogi, spokojna siła owładnęła umysł, ściskałam klucz w ręku, nasłuchując. Mąż chodził po sąsiednim pokoju stękający, zasapany, spytał o coś lokaja i zamilkł. Nad sufitem słyszałam téż kroki powolne, to przyśpieszone; zapewne tłómoczek układał. Śledziłam ruchy obydwóch: kiedy tamten na górze podchodził ku oknu, ten tu ku drzwiom się zbliżał, to znów jak zmówieni oddalali się w przeciwne strony. W takt ich ruchów uderzało mi serce; chwilami zdawało się, że kroki na górze cichną, wówczas i serce bić przestawało; tłumiłam oddech — dom, świat cały znikł z przed oczów. Szmer jakiś, stuk na górze... otwierałam oczy, bojąc się odetchnąć... Ucichło nareszcie. Napróżno wytężałam słuch, wpatrzona w sufit — cisza. Sen skończony — należało wrócić do rozsądnego życia.
Nazajutrz raniutko byłam już w kaplicy. Słońce zaglądało wesoło do bialutkiéj świątyni, na czysto umiecionéj podłodze kilka wiązek tataraku rzucone tu i owdzie. Naprzeciw drzwi stał obraz wykończony: Chrystus, rozdzielający chleb zgłodniałéj rzeszy. Spoglądałam zdumiona; chude, wynędzniałe twarze, wklęsłe piersi, sterczące ramiona — to żywcem schwycone z natury, to akuratne portrety robotników ze smolarni, każda twarz znajoma, ubiór trochę inny, jeśli w ubiorze nędzarzy wielka rozmaitość być może. A Chrystus, Boże odpuść, ale z oczu smutnie łagodnych, z wyniosłego czoła, pociągłych, bladawych policzków bardzo mi malarza przypominał.