Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rem. Przychodził zmęczony, siadał na stopniach ganku, o parę kroków od moich nóg; zdjąwszy kapelusz, odgarniał ręką włosy z czoła. Wówczas to chciałam mu szepnąć:
— Waćpan biedy sobie napytasz; jeśli gwałtem wałęsać się chcesz, ruszaj z fuzyą na polowanie niby. Chłop, jak grzyb, wszędzie go spotkasz, po co do fabryki albo po chatach łazić. Z mężem moim żartów niéma; on w kij swój więcéj wierzy, niż we wszelkie prawo boskie i ludzkie.
Mądre to były słowa, serdeczne, należało je wymówić w porę; nie miałam odwagi. W łagodnéj napozór twarzy malarza było tyle hajdamackiéj dumy, że po wysłuchaniu najpewniéj wziąłby kij, tłómok i za godzinę byłby już może na granicy naszych posiadłości. A kaplica? a święte obrazy? a... ja? Bóg łaskaw wybaczy, jeśli wówczas myślałam więcej o sobie, niż o jego chwale. Milczeliśmy tedy oboje, spoglądając na uwijające się wkoło klombów kobiety. Dopiero gdy zciemniało, ruch ustał, a dokoła rozpoczynała się gwarna cisza wieczorna, pytałam od niechcenia:
— Słyszysz waćpan, jak bąk krzyczy? — szeptałam, niby lękając się spłoszyć ptaka, który gdzieś tam o pół wiorsty dokazywał po swojemu.
Wsłuchiwaliśmy się przez chwilę w koncert żab, błotnych ptaków, którym wtórowała wilga w lesie i puszczyk w starych lipach w ogrodzie. Malarz odurzony mrużył oczy.
— To życie! — szeptał — wspaniałe, swobodne życie natury!
I znowu milczał: widocznie żaby i ptaki mówiły mu o czémś, czego ja zrozumiéć nie mogłam. Ziół tylko