Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jegomość nikogo się nie obawia; po co czmucić ludzi zajęczym skromem, którego w jegomości ani za grosz niéma?
— Masz jéjmość słuszność. Czasami i kobietom zdarzy się prawdę głęboką wyrzeknąć.
— Kandybianki mają prawdę w herbie.
— A jak taki herb wygląda?
— Ma pięć wieków i dotąd szczury go nie zjadły.
Odchodził udobruchany; lubił, gdy chwalono jego nieustraszony hazard, a ród Kandybów w mojéj osobie szanował coraz więcéj. Moją herbową tarczą osłaniałam trochę malarza; usiłując oddalić burzę, stawałam zwykle po stronie tego biedaka; nie chciałam, żeby go wyprawiono przed czasem. Należało go ostrzedz, żeby się mężowi nie narażał bez potrzeby, z chłopami się nie bratał, a przynajmniéj, żeby to robił ostrożniéj jakoś. Hardy jest, więc z uwagami trzeba przystępować ostrożnie; delikatnie i misternie zarazem miałam przemówić do niego; zawczasu układając przemowę, stawałam na ganku o zachodzie słońca, kiedy zwykł przez dziedziniec na spacer wychodzić. Rezydentki podlewały w téj porze kwiatki na klombach, dziewczęta przynosiły im wodę cebrami, ruch koło domu rozmowie naszéj odejmował wszelką tajemniczość. Chcąc wykazać, że wcale nie czekam na malarza, odwracałam się plecami do bramy, a tak manewrowałam, żeby fałdy białego szlafroczka było widać zdaleka. Słuch miałam doskonały — nieraz przez dwa pokoje słyszałam, jak szczury biegały w śpiżarni — otóż i kroki malarza rozróżniałam wybornie; nie patrząc, wiedziałam, czy idzie pod stajnię, za bramę, albo ku gankowi — biały szlafroczek prawie zawsze był magnetycznym sztanda-