Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swobody, gdyśmy się spotkali przypadkiem w ogrodzie lub na ganku.
Portret był już prawie skończony; malarz przez cały dzień pracował w kaplicy, widywaliśmy się tedy coraz rzadziéj, gdyż nawet na obiad do nas nie przychodził, spostrzegłszy, że mąż mój parę razy widoczną mu niechęć okazał. Widział go nieraz, jak w niedzielę nad jeziorem wśród gromady chłopskiéj dziatwy siedział, książki im jakieś i obrazki pokazując; widział przytém, jak w lesie albo za parkanem dworskim z najemnikami rozmawiał, a ci, jak tylko spostrzegli go na drodze, kłaniali się jak dobrzy znajomi; szturgając się łokciami, szeptali o czémś między sobą. Chłopi lgnęli do niego; nawet służba dworska, dość harda zwykle, ustępowała mu z drogi, witała uprzejmie. Nieboszczyk, z natury podejrzliwy, przytém głuchy na jedno ucho, cichéj rozmowy znieść nie mógł, w szeptach domyślał się knowań i spisków, a z samotnych spacerów malarza najgorsze wnioski robił.
— Człek nieraz, nie szukając, biedę znajdzie — pomrukiwał do mnie, niby grzmot przed burzą; — wioząc go, sądziłem, że wiozę biedę z pokorą, tymczasem...
— Omyliłeś się jegomość tylko przez połowę.
— Żebym się nie zaangażował względem kaplicy, świętych obrazów... kto wie!
— Świętym należy dotrzymywać słowa, chociaż nie wszyscy ze szlachty pochodzą.
— Jéjmości zawsze żarty się trzymają. A ja powiadam, że chłopomanów więcéj jeszcze niż chłopów się lękam.