Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sadzi przez płoty, przez łąkę, przeskakując z kępy na kępę, ku wiosce pod lasem, albo do drugiéj za groblę. Bodajby gdzie na trzęsawisko nie natrafił, zginie marnie — myślałam nieraz; w roku zeszłym para wołów zginęła tym sposobem. Wracał pieszo, wśród szaréj nocy letniéj poznawałam go z ganku po dużym słomianym kapeluszu, a gdy wchodził na dziedziniec, usuwałam się do pokoju. Nie dobrowolnie, Bóg widział, nieraz z żalem nawet, ale tak należało. Rezydentki zdarłyby sobie języki nazajutrz, opowiadając wszystkim pod sekretem o mojéj hańbie; w garderobie dziewczęta szeptałyby, wykrzywiając się złośliwie za memi plecami. W nocy na ganku chyba ze starym proboszczem można byłoby posiedziéć bezkarnie, ale któżby tam siedział z proboszczem! Rezydentki i bez tego coraz żałośniéj wspominały o markotnéj twarzy malarza, domyślając się, że pewnie zakochanym być musi.
— Waćpannom zawsze kochanie w głowie. Panny po trzydziestu latach tylko swego świętego patrona kochać winny i tylko o miłości Boga rozprawiać — moralizowałam, jak należało pani domu i wiernéj małżonce. — Markotny! Człek, który świętych pańskich malować zamierza, dom boży przystraja, musi przecież poważniéj wyglądać, niż lada frant, co się do dziewcząt w garderobie zaleca. Przymilać się do niego nie radzę, bo to i czas i praca stracone; mówił, że dla staropanieństwa pożałowanie i respekt ma wielki, ale nic więcéj; małżonki dla siebie w innéj sferze szukać zamyśla, to jest wśród młodych i ładnych.
Czy uwierzyły — nie wiem; odtąd jakoś mniéj na niego zwracały uwagi, zostawiając nam przeto więcéj