Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ludzie zwykle życie na lata liczą — ja w mojém miałam tylko kilka miesięcy, długich jak wieczność, ciężkich i szczęśliwych zarazem. Pielęgnowałam go sześć tygodni — dzień każdy był jakby promykiem szczęścia, a jednocześnie stopniem, zbliżającym do największéj niedoli. Wioząc go, nie miałam nadziei, że wróci — tém goręcéj pragnęłam opromienić uczuciem ostatnie chwile gasnącego życia.
Raz, zrana, wyszłam do lasu, żeby miejsce dobre do posiedzenia na cały dzień obejrzéć; ranek był słoneczny, w powietrzu unosiło się tyle zdrowéj woni, że na chwilę uczułam otuchę, zgasła nadzieja odżyła nagle.
Wychodząc, pootwierałam okna, na balkonie fotel i stolik ustawiłam na słońcu, żeby mógł, gdy się obudzi, skąpać się odrazu w słonecznych promieniach, odetchnąć balsamicznym zapachem kwiatów, rosnących dokoła.
W lesie polankę znalazłam prześliczną — sosny dokoła, trawa zieloniutka jak w maju. Od gór wiatr powiewał chłodnawy, ale za godzin parę mogło się ocieplić zupełnie.
Wracałam śpiesznie do domu, w myślach układając, jaką książkę wezmę z sobą, żeby go zabawić trochę i z ciągłéj drzemki rozbudzić.
Siedział już na balkonie, gdy weszłam; niespokojny, jakby strwożony, za rękę mnie ujął i długo w twarz patrzył martwemi oczyma.
— Nie pójdziemy dziś nigdzie ― rzekł, kiedym mu o projekcie opowiedziała, — doktora dziś nie trzeba, zostaniemy sami. To mój ostatni kaprys...