Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cemi gwoździkami — nie wiem dlaczego trumnę mi przypomniał.
Pan Marek stał we drzwiach, w ciepłym paltocie, z włosami odrzuconemi na tył głowy; wyglądał zmieniony, jak w gorączce; ujął mnie za rękę, usiedliśmy obok na sofie.
— Jadę za granicę! — szepnął — w wyzdrowienie nie wierzę, ale pragnę żyć choć rok jeden.
Odwróciłam głowę — łzy jakieś głupie dławiły w gardle, do oczu się cisnęły. W chwili, kiedy powinnam była dodać otuchy, słowa przemówić nie mogłam.
— Oddawna pogodziłem się ze śmiercią — mówił daléj, — przez tyle lat choroby życie dokuczyło trochę, czasu i środków na leki nie było!... Ot, na tym fotelu siedząc z piórem w ręku, czekałem, kiedy palec skostnieje, zmęczona głowa opadnie na zawsze! Dziś za szczyptę życia oddałbym... eh, cóż ja oddać mogę biedak bezsilny!
Powtórzyłam raz jeszcze najgorętsze prośby, na jakie może się zdobyć miłość bez granic, — wołałam, żeby jechał bez zwłoki.
— A jeśli nie wrócę? — przemówił głosem, od którego krew ścięła się w żyłach. — Tu zostawię wszystko!... jedyny promień szczęścia, co mnie w życiu zabłysnął... wyjadę i zamrę samotny, opuszczony, tak jak żyłem przez lat wiele, do naszéj ostatniéj wiosny!...
Zdrowia i sił miałam za dwoje, kochałam go za matkę, za siostrę, za kochankę, gdyż dla żadnéj z nich droższym być nie mógł! Sama zajęłam się układaniem jego rzeczy, a w parę dni potém jechaliśmy razem ku słońcu, ciepłu, ku... śmierci!