Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wszéj pociechy, a tu... aż boję się wierzyć swemu szczęściu... za co to mnie spotyka! Żebyż przynajmniéj nie zbudzić się przed czasem.
Nie wierzył mi! Bał się kobiecego kaprysu! Biedak, przypuszczał, że można bawić się z uczuciem umierającego! Próbował nawet udawać obojętność. Nachmurzony, z zaciśniętemi ustami, pisał zawzięcie w chwili, kiedy wchodziłam powiedziéć mu, „dzień dobry.”
Smutno zdziwione spojrzenie rozbrajało go odrazu — spuszczał oczy, jak dzieciak pojmany na kłamstwie.
Po kilku serdecznych słowach łagodniał i znowu całkowicie do mnie należał — byłam wówczas bardzo szczęśliwa!
Czasami marzyłam, że wyzdrowieje — najczęściéj starałam się nie myśléć o jutrze.
Skoro przeszło lato, w jesieni robota się powiększyła; nieraz przez kilka dni nie rozmawialiśmy z sobą i tylko ponad głowami interesantów zamienialiśmy długie spojrzenia; dostrzegłam, że zmizerniał strasznie! Okropna trwoga ogarnęła duszę — nalegałam, żeby się leczył, błagałam o to ze łzami.
Wówczas może naprawdę uwierzył w moją miłość.
Wyjechał na cały tydzień, nie uprzedziwszy mię o tém ani jedném słowem. Stara mówiła, że został wezwany przez pryncypała; cieszyła się, że może nareszcie pełnomocnym plenipotentem zostanie. Spoglądała na mnie znacząco, po lekcyi zaprosiła na kawę ze świeżemi sucharkami.
Kiedy po tygodniu wchodziłam do sieni, ujrzałam kufer podróżny, zwykły czarny kufer z błyszczą-