Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chunki; od czasu do czasu, chroniąc od molów bogaty księgozbiór, szafy i książki z kurzu oczyszczał, a że sam wychodzić nie mógł, interesantów codzień napływało bez liku.
W téj porze tylko, kiedy z lekcyi wracałam, tak się urządzał, że albo wszyscy już wyszli, albo nikt jeszcze nie przyszedł; sień była pusta, drzwi od sali otwarte; pan Marek, z ręką przewieszoną przez poręcz krzesła, zwrócony ku drzwiom, czekał.
Wchodziłam na chwilkę do niego, żeby powiedzieć, że lepiej wygląda, że ma świeższą cerę, weselsze oczy, żeby się roześmiać wesoło w tych szarych ścianach, w ponurym więziennym pokoju.
Słuchając gawędy, pieścił moją rękę, przymykał oczy, jak kiedy się szmeru strumyka słucha.
— Do jutra! — mówiłam zwykle na pożegnanie.
— Do jutra! — powtarzał, a jeśli w istocie był zdrowszy, szedł za mną do bramy, po drodze zrywał kwiaty z trawników, układał w bukiecik:
— To za bratki, albo za różę — mówił, wręczając kwiaty, — tylko niech się pani jutro nie spóźnia!
Czasami, kiedyśmy mieli trochę wolnego czasu, zostawałam w ogrodzie na godzinkę; siadywaliśmy na ławce pod lipami; Zośka opowiadała o swoich lekcyach.
— Czy zdolna? — pytał pan Marek, — czy nie utrudza panią zbytecznie?
Kłamałam, że dziewczynka zdolna, chętna, że z czasem wyrośnie na dzielną kobietę; upiększałam, jak mogłam, żmudny proces pierwotnego rozwijania się trochę leniwéj laleczki.
— To dobrze, to bardzo dobrze — powtarzał zcicha. — Myślalem już, że ze świata zejdę bez żadnéj ży-