Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

osobliwość aż z miasta, mógł téż wybrać coś lepszego; przez cały miesiąc przesiadywać po parę godzin z bandytą, z gburem, który, biorąc za brodę, nie raczy nawet przeprosić — a te głupie rezydentki wciąż przy drzwiach stoją — w ciszy wyraźnie słyszałam ich stłumiony oddech.
Dopiero gdy mnie dostatecznie wymusztrował, raczył zwrócić uwagę na ubranie, na twarz może... złagodniał, uśmiechnął się... wyprzystojniał w jednéj chwili — nic tak nie szpeci mężczyzny, jak obojętność, z jaką na nas patrzy. Tego oczy i zęby były wcale ładne — nie mogłam dostrzedz tych wdzięków, gdy miał najeżoną minę.
— Fijołki w popielatych włosach... wybornie!
Obrzucił okiem dziedziniec, błotniste pola, widniejące przez okna, i znowu na mnie spojrzał. Teraz pewną byłam dobrego wrażenia; jakkolwiek z nizkiego rodu, jako artysta musiał miéć gust i znać się na pięknie; zresztą, kto wie, może i ród nie był nizki — mój mąż marszałkowicz, a ręce i nogi miał większe niż jego.
— Bukiet w staniku można przypiąć niżéj — rzekł, — zresztą wszystko dobrze... doskonale.
Patrzył na mnie coraz więcéj zdziwiony.
— Niech się pani uśmiechnie, spojrzy na mnie... długo, żeby wzrok nabrał spokoju i pewności... ot tak!
Musiałam patrzéć uśmiechnięta, jak zalotnica! Żebyż przynajmniéj mąż mój nie wszedł na tę chwilę!
— Z uśmiechem źle, spróbujmy powagi... zresztą trudno o piękniejszą całość; sądzę, że portret wyjdzie dobrze.
Tą dobrocią rozbroił mię ostatecznie. Teraz, zabierając się do kreślenia pierwszych szkiców, poruszał