Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

perfum, podstrzygał ładnie brodę, a na małym palcu miał cieniutki pierścionek z turkusem. Natury jednak nie zmienił: mówił czasami tak złośliwie, że aż mu w gębie skrzypiało; kaszlałem wówczas, szorowałem nogami umyślnie, żeby ojciec jego gawędy przeze drzwi nie słyszał. Wyprawiliby go znowu; a chociaż mówił, że o „psią służbę” nie dba, mitygował się trochę, kiedy usłyszał kroki w gabinecie. Głos miał gruby, ruchy ociężałe, zestarzał się, czy tylko zapracował się zbytecznie; nawet wybuchy żółci nie trwały długo, uspakajał się, milczał i po chwili zabierał się do zwykłéj roboty, jak stary pies, co więcéj z nałogu niż z potrzeby szczeka na przechodniów, a potém zmęczony, podwinąwszy ogon, wraca do budy na słomę.
Imieniny dodały mi otuchy; przychodziłem zresztą ze scyzorykiem, jakby za interesem...
Otworzyłem drzwi śmiało...
Skulski obejrzał się, skinął głową — był to znak niezwykłéj łaski.
Opowiedziałem mu o prezencie, podałem scyzoryk...
Otworzył wszystkie nożyki, chuchał, dmuchał, kręcił głową, a ja, przyglądając się téj pięknéj sztuce najeżonéj ostrzami, tłumiłem oddech, drżałem na myśl, że Skulski przez nieostrożność może wyszczerbić albo nadwerężyć któryś z nożyków, uśmiechałem się, nadrabiałem rezonem, a jednocześnie podsuwałem rękę, żeby jaknajprędzej schwycić.
— Zkąd masz? — spytał, zachwycony widocznie scyzorykiem — pyszna sztuka, tylko nie dla takich jak ty berbeciów...