Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kaj Piotr nieraz z nim gawędkę prowadził. Myśl ta dręczyła mnie nie na żarty.
W podwórze przed dom zajeżdżały powozy, sanki, zaprzężone w siwe, czarne i gniade konie; wyskakiwali z nich szybko młodzi i starzy goście, powozy odjeżdżały na stronę, stawały szeregiem po prawéj stronie klombu, a ja, klęcząc na krześle, spoglądałem na to przez okno. Z salonu dolatywał gwar rozmowy; wołano mnie parę razy... udałem, że nie słyszę. Wyjąłem ukradkiem scyzoryk z kieszeni i, położywszy na oknie, między łokciami, podparty wpatrywałem się w niego. Przedtém miałem już kilka o jednym nożyku, w szyldkretowych i w kościanych oprawach, wszystkie były małe, tępe... bali się, żebym sobie palca albo nosa nie urznął — ten... przynajmniéj... oho!
Naraz ogarnęła mnie chęć pochwalenia się przed Skulskim; był to sekretarz ojca, pracował w osobnym pokoju obok gabinetu. Ten zna się na wszystkiém... zajmował się niegdyś w kolejowych warsztatach. Co on téż o nim powie! Wybiegłem na korytarz i przed drzwiami Skulskiego zatrzymałem się chwilę...
Straszny to był fantastyk! Czasami rozmawiał ze mną, częściéj jednak precz wyprawiał, żebym mu nie przeszkadzał w robocie. Mówiono, że już kilkakrotnie tracił posadę, a zawsze za hardość. U ojca pracował od trzech lat; rano, wieczorem, w niedziele i święta zawsze siedział za stołem, plecami do drzwi zwrócony; pisał tam coś, czy drzemał może; jak tylko skrzypnąłem drzwiami, podnosił głowę, spoglądał ponuro przez ramię. Twarz miał śniadą, najeżoną czuprynę, gęste brwi i czarną brodę, ubierał się bardzo starannie, od niejakiegoś czasu używał fijołkowych