Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bez komedyi! Znamy się przecież! — odrzekł, rękę jej zlekka ramieniem przyciskając.
U drzwiczek powozu raz jeszcze powtórzył: „Czekamy” — jak gdyby wyjeżdżała na spacer. Był to bezczelny nikczemnik! Przez całą drogę łzy miała w oczach. Złagodniała, przycichła; na widok opuszczonego domu szyderstwo i pycha odżyły wprawdzie, na dnie duszy budziły się inne uczucia.
— Może lepiéj byłoby pozostać tu na zawsze.... Wieczna łaska... to okropne! Byłabym u siebie, chociaż na szkaradnych śmieciach... Wstrętne to, ponure jak grób zapomniany — rozmyślała nazajutrz, zaglądając do wszystkich kątów.
Na drugiéj stronie było mieszkanie do najęcia, zamówione już na biuro policyjne... Wejście od drugiego podwórza, ale zawsze... tacy sąsiedzi... to niemożliwe!
Wybrała się na wizyty; w kostiumie z ciemnozielonego aksamitu, w takimże kapeluszu z popielatém piórem wyglądała młodo i ładnie. Deszcz prószył; gęste chmury zapowiadały długą niepogodę. Jan sprowadził karetę z hotelu, przywdział piaskową liberye, kapelusz z galonem, usiadł na kozłach; wyjechała z trochę lżejszém sercem, wysławszy uprzednio parę biletów do znajomych mężczyzn z oznajmieniem o przyjeździe. Miała przeczucie, że wizyty spełzną na niczém: babka, jakaś tam cioteczno-stryjeczna, ciężko chora, nie przyjmowała nikogo; dwie ciotki nie wróciły jeszcze ze wsi... Przejeżdżając ulicami, spoglądała przez okno na stare domy, wązkie chodniki, na przechodniów powolnych, przygnębionych, jakby każdy z nich stopudową kulę ciągnął za sobą. Brak ru-