Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gość, ile razy mógł iść ścieżką, po któréj ona szła przed chwilą.
— Rozmiękłem! Miłość rozbiera mnie, jak stara wódka! Nie ręczę, czy wkrótce z gitarą w ręku nie zacznę śpiewać serenady pod jéj oknem! Wówczas zwiążą mię przynajmniéj, złożą na wóz, jak sprzedanego barana, i odwiozą do szpitala waryatów! Pierwéj czy późniéj muszę tam trafić! Kret, któryby wzdychał do rajskiego ptaka, większe miałby szanse, niż ja. Pomimo to, ciągnę tu co drugi dzień, a kiedy przychodzi chwila odjazdu, pozwoliłbym sobie dać sto batów, byleby zostać jeszcze na godzinkę, na tę najgłupszą godzinkę, kiedy zmuszony jestem rozmawiać z ciotką, a tylko uchem łowić szmer jéj sukienki, odgłos kroków albo ziewanie! Trzeba przyznać, że dotąd mój wróg nie potrafiłby lepiéj psuć moich interesów, jak ja sam psuję. Włóczę się za nią markotny, niby chory niedźwiedź albo gad, peroruję; raz przecież muszę jéj powiedziéć coś tak głupiego, żeby zrozumiała, że ją kocham! Odpędzi mię, więc cóż? Ale choć raz jeden spojrzy jak na człowieka; dotąd, w najlepszym razie, patrzy jak na doktora tylko, a bywa gorzéj!
Długo jednak czekał na tę chwilę, a i wówczas na akuratne głupstwo zdobyć się nie potrafił.
Raz, w przystępie dobrego humoru, powiedziała, że ciotka nazywa go „Ezopem.”
— Ale pani nie nazywaj mię tak nigdy. Ezop był najnieszczęśliwszym z ludzi.
— Dlaczego?
— Zapewne nie kochała go żadna kobieta!
— Kobiety zawsze lubiły niewolników.
— Więc i pani?...